wtorek, 8 sierpnia 2017

Od Ayax'a

Piątkowa noc, której towarzyszył hałas, szum rzucanych na nowo kostek, kręcącej się ruletki i oddawanych żetonów. Muzyka dla mych uszu, chyba polubię to miejsce. Wszędzie nowoczesne lampy, oświetlające pustoszący się mrok oraz lejący się pot zbyt rozentuzjazmowanych ludzi, by tylko być w złudnym przekonaniu, że jesteś tu mniej niż godzinę. W końcu, dlaczego w kasynach nie ma okien i zegarów? Zdradzałyby porę dnia. Osobiście jeszcze uważam, że dodają coś do tej wysmakowanej gamy alkoholów, by sięgać po coraz to więcej i więcej.
Wyciągnąłem świstek karty spośród niewielkiego ich wachlarza, który sprawnie trzymałem w lewej dłoni w ten sposób, żeby nikt z towarzystwa nie skusił się na zerknięcie kątem oka po ich zawartość. Następnie energicznie rzuciłem nią o matowy blat wpadający w głęboką zieleń tak, by wizerunek damy karo był widoczny dla tutejszej piątki, która chwilę potem poniosła się emocjom.
- Znowu! – Krzyknął Tai, którego miałem możliwość dzisiaj poznać w tym oto urokliwym miejscu. Już wiele razy przegrał i widocznie niemiło oddawał mi resztki swoich żetonów. – Pieprz się.
Prychnąłem, zmuszając się do uniesienia lewego kącika ust do góry. Zaraz po nim zrobili to pozostali, oczywiście z nieprzychylnymi uwagami, które spłynęły po mnie, jak po kaczce. Dzisiaj miałem bardzo dobre rozdania, więc nie dziwie się, czemu reszta przy stole była zniesmaczona.
- No, stary, mów mi, gdy masz lepszą turę. Mniej wystawię. – Szepnął półgłośno Lloyd, którego słowa i tak zostały zagłuszone przez otaczający nas szum innych duszyczek.
Kolejne rozdania były równie trafne. Oczywiście zdarzały się sytuacje, gdy to Rowmard i jego „świta” zgarniali wszystko, ale końcowo to ja i Lloyd uzyskaliśmy lepsze wyniki, wzbogacając się o parę setek. Pieniądze z hazardu nie były mi potrzebne, ale gdyby nie one wystawione na ostrzu noża, nie byłoby emocji, które dzisiaj nam towarzyszyły. Szatyn był w przekonaniu, że kantuję, lecz uznałem to za kolejną dziecinną docinkę z jego strony. Naprawdę, stary gbur, a myśli, że coś tu zdziała. Powinien pomyśleć nad poślubieniem kogoś, dopóki jego fałdy jeszcze tak nie urosły. Z drugiej strony to nie ja mam się nim przejmować, po prostu życiowy nieudacznik. Zapewne mógłbym stać się podobnym, gdybym faktycznie zagnieździł się w tym rynku, ale na szczęście znając życie, któraś mocniejsza przegrana kopnęłaby moje ego. Dlatego nawet użycie słowa „mógłbym” nie jest trafne.
Rowmard, Tai i jeszcze jeden, którego imienia nie znam, wyszli z hukiem, wypominając mi, że jeszcze kiedyś pożałuję. Dobre, nie powiem, ale dla jakiegoś zakompleksionego dzieciaka. Nie jestem bez skazy, skąd, ale nie dopuściłbym się oszustw na tego typu warstwie społecznej, która nadaje się jedynie na pole. Po co mi to?
Nie minęło dużo czasu od naszej pogawędki z Lloydem, a już kolejni zasiadli do nas. Dwie, młode i ponętne kobiety, na co nasze zmysły się wyostrzyły, a jeszcze później jakiś mężczyzna. Co jakiś czas ktoś odchodził, a ktoś przybywał. W kasynie było o tyle śmiesznie, że zbierali się tu wszyscy z królestwa. Od markiz, przez wysokie służby, nawet szewcy się tutaj pałętali w nadziei na parę dodatkowych monet w kieszeni. Można było spotkać tutaj każdego, a cele były różne.

▼▲▼▲

W środę musiałem udać się na północ, by obejrzeć pewien skrawek terytorium, które miało niedługo zająć rząd ze względu na to, iż jego jedyny właściciel tragicznie zginął przed paroma dniami. Nie powiem, dorobił się ładnej ziemi, ale nie rozumiem więc, dlaczego nie przepisał jej na jakąś bliską osobę. Czyżby jej nie miał? To prawie nierealne, ale jednak moim obowiązkiem jest wykonanie pracy, a nie tworzenie rozmaitych teorii.
Wracając, zaszedłem do Marco, mieszkającego w małej kamiennicy niedaleko centrum. Ten oto mężczyzna jest typem osoby, która woli być gorsza w lepszej szufladzie niż najlepsza w gorszej. Taka mała różnica, przez którą siedzi w niewielkim mieszkanku niedaleko centrum. Mistrzem inwestycji bym go nie nazwał, ale powoli staje na nogi. Wejście do jego lokum było zardzewiałe i stare, lecz jednak musiałem przeboleć. Wyjąłem z lewej kieszeni niewielki kluczyk, który nie należał do pętelki. Jakieś trzy tygodnie temu Marco zgubił swój od klatki schodowej, mimo że dopiero się wprowadził. Znalazłem go i uczynnie oddałem, lecz przedtem wyrobiłem sobie identyczny, by nie stać jak kołek pod drzwiami oraz czekać, gdy odbierze słuchawkę. O ile ona w ogóle działa. Włożyłem go do zamka, po czym przekręciłem dwukrotnie w moje prawo. Kolejno go wyjąłem i szarpnąłem klamką do przodu, by otworzyć te zardzewiałe wejście, z którego zsypywał się kurz. Przekręciłem głową z zażenowania, strzepując dłońmi resztki pyłków z mojej marynarki. Kto by pomyślał, że to moja rodzina. Do tego w miarę przydatna rodzina. Gdy już nie było po nich śladu, pewnie wszedłem schodami na drugie piętro, nie dotykając żadnej rzeczy, która się tu znajduje. Niedługo ma się podobno przeprowadzić, oby. Jego drzwi jednak były jako tako jednymi z ładniejszych, jakie można było zobaczyć w tej dziurze. Zapukałem trzykrotnie w te wyszlifowane drewno, od którego odbijały się metalowe cząstki mojego ubrania. Po upływie zaledwie kilkunastu sekund wyłonił się z nich czarnowłosy z tym jego typowym uśmieszkiem, który chyba nigdy nie schodził mu z tych wysuszonych ust.
- O, Ayax! – Zaczął entuzjastycznie. – Co Cię tu przywiało? – Spytał, opierając się o ścianę dzielącą jego mieszkanie od tego syfu.
- To, co zwykle. – Odparłem oschle, spoglądając na to, co się dzieje za nim.
- No tak. – Westchnął, odsuwając się i otwierając drzwi na oścież z wysuniętymi dłońmi w stronę pomieszczenia. – Wejdź.
Niechętnie przyznaję, ale musiałem wejść. Byłbym głupcem, gdybym gadał o takich rzeczach na klatce schodowej. Poza tym jego mieszkanie mimo otoczenia miało się dobrze, w końcu Marco „mierzył wysoko”. Od czegoś trzeba zacząć.
- Napijesz się czegoś? – Rzucił kolejne pytanie, gdy już dotarliśmy do jego pokoju dziennego.
- Nie, na krótko przyszedłem. – Odpowiedziałem, rozglądając się po pokoju.
Niby nie było mnie tydzień, a już jak ma inaczej. Widać trochę się przemeblował, bardzo trafnie zresztą. Tamten wystrój był zbyt babciny, w końcu czego się spodziewać, jeśli właśnie od okolicznej „wróżki” takowe wynajął. Dodał parę zasłon w kolorze pomarańczy oraz parę istotnych dodatków. No, i w końcu pozbył się tej pościeli w kwiatki oraz przykrego zapachu starości. Nie rozumiałem jednak, po co mu to, skoro zaraz się wyprowadza. Tłumaczył się już kiedyś, że nie wiedział i popełnił błąd, ale jednak zaliczkę i normalną wpłatę musiał dać, co było totalnie nieopłacalne. Dlatego właśnie nie powodzi mu się w marketingu tak, jakby tego pragnął.
- Może jednak się rozsiądziesz? – Zaproponował, siadając na skórzanym, bordowym fotelu z paroma zadarciami i wyblaknięciami.
- Nie, Marco. – Odparłem. Jak na Than’oni był niezwykle gościnny, choć sam wiem, jak skończyłoby się nasze dłuższe spotkanie. Zaraz zacząłby gadać o tym, czego on chce, mimo że zna umowę.
- Jak chcesz. – Prychnął.
- Pakisa Danami, zapisz. – Rozkazałem, na co ten wyciągnął rękę w stronę szafki nocnej, zgarniając świstek papieru i ołówek.
- Jak? – Zapytał obojętnie, opierając kartkę o swoje własne kolano.
- Pakisa Danami. – Powtórzyłem, gdy w tym czasie Marco zapisywał dane.
- Tak? – Spytał, pokazując mi swoją piękną kaligrafię na zmiętolonej kartce.
- Tak. – Rzuciłem, przemierzając wzrokiem tekst, po czym odszedłem kawałek w stronę wyjścia. - Wyszukaj tego gościa, to on kupił truciznę. – Dodałem.
- Tak jest. – Westchnął mężczyzna, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. – Przyjdź w sobotę, może coś do tego czasu uda mi się znaleźć. – Rzekł, wyjmując z już mało liczącej paczuszki grubego palucha. Kolejno wyjął zapalniczkę. – Ale… - Przerwał, gdy już miałem wychodzić z pomieszczenia, w tym czasie odpalając papierosa i kolejno zaciągając go. – Pamiętaj, by polecić mnie królowej. – Wykrzywił swoje usta w półuśmieszku, satysfakcjonowało go ciągłe upominanie się. W końcu ciągle zabiegał o jej względy.
- Najpierw wywiąż się ze swojej działki. – Prychnąłem, gdy ten zaczął obsypywać resztki tytoniu do starej puszki, po czym wyszedłem z jego lokum.

▼▲▼▲

Tłok i towarzyszącemu jemu szum był typowy dla centralnej części królestwa, w której większość się zbierała. Grajkowie, czekający na miłe osoby, chętne wpłacić im trochę monet, tancerze uliczni czy nawet akrobaci, którzy po każdym występie zbierali od oglądających trochę pieniążków. Czy tylko mnie niezbyt interesowała tego typu rozrywka? Nieistotne. Totalnym uprzykrzeniem były jednak osoby, które próbowały przecisnąć się wszystkimi możliwymi transportami przez tłum tych gapiów. Nic, tylko każdemu ustępować. Któregoś razu nawet tak nie zrobiłem i spotkałem się z „kłótnią” na środku ulicy. Niemiłe przeżycie, ale jednak potrzebne takim gburom, jak oni, którzy zamiast grzecznie przeprosić, to jeszcze mają jakieś pretensje. Wracając do zamku, ciągle spotykało się takowe osoby. Nie wiem, czemu dzisiaj tyle się ich zebrało, w końcu jest środek tygodnia. Jakieś przedstawienie? Festiwal? Nic mi o tym nie wiadomo, ale na pewno coś dzisiaj jest, skoro tylu mieszkańców zebrało się na ulicy w biały dzień.
W końcu jednak udało mi się wyjść z tej puszki sardynek, która gotowała się w ten słoneczny dzionek. Główne wrota jak zwykle były otwarte na całą szerokość, a na głównym placu przebywało niewiele osobistości. Hałas powoli cichł, a zamiast tego można było wsłuchać się w przyrodę. Szum drzew, śpiew ptaków — ach, no i trenująca służba, lecz to akurat nie było najładniejszą muzą. Będąc parę metrów od wejścia, spojrzałem kątem oka na metalową obudowę wrót. Możliwe, że to szczęście, iż akurat teraz postanowiłem sięgnąć tam okiem. Moje ostatnio nabyte zaklęcie jest z reguły zawsze i nie muszę go w pewien sposób „uruchamiać”, ponieważ byłoby pozbawione to jakiegokolwiek sensu. Nieraz potrafiło mi namącić w głowie, bo w lustrze widziałem kogoś za parę sekund niż aktualnie, ale z czasem się przyzwyczaiłem i odruchowo łapię inną rzeczywistość. Teraz jednak okazało się bardziej niż przydatne. Ujrzałem, jak w odbiciu metalicznej framugi przelatują strzała, osłonięta czarną aurą, która chwilę później trafia mnie z tyłu głowy. Odruchowo, bez zbędnych emocji zrobiłem krok w lewo, bardziej w stronę placu pałacowego. Nie musiałem długo czekać, by zaraz obok siebie dostrzec lecącą z zawrotną prędkością strzałę, która zamiast we mnie, trafiła w drewniane wrota. Otaczała ją czarna magia, więc już wiedziałem, że nikt nie użył jej przypadkiem. W końcu kto dysponuje swoją Arcaną tak lekkomyślnie?
Gwałtownie odwróciłem się, by dostrzec, z kogo łuku ona wyleciała. Nie musiałem długo rozglądać się, by zobaczyć, jak z pobliskiego drzewa zeskakuje pewna osoba i rzuca się do ucieczki w głąb miasta. Zaklęcie za zaklęcie.
Res. – Mruknąłem pod nosem, ustalając współrzędne obiektu.
Wystawiłem lewą nogę w bok, ponieważ wiedziałem, że winowajca w ułamku sekundy wyląduje tuż przed nią, zaraz wykonując niezgrabnego fikołka. Tak też się stało. Postać potknęła się o moją kończynę, chwilę później lądując twarzą na ziemi. Osobiście wolałem kobiety o długich włosach, mimo że „te o krótkich są odważniejsze”, ale co poradzić – faktycznie miała tupet, żeby spróbować mnie zabić. Podszedłem do niej, kucając przed jej pustym łbem.
- Ładnie tak?


Ayame?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz